Z pamiętnika początkującego curlera #5
Dawno nie pisałem, bo cały czas coś się w moim curlingowym życiu działo. Tak intensywnego czasu jeszcze w swojej krótkiej karierze nie miałem. Zaczęło się od treningu na „Chwiałce” 9 lutego. I zaczęło się dość niebezpiecznie.
Rozpoczęliśmy trening od gry w berka, aby oswoić się z poruszaniem się po lodzie na slajdach. Koncepcja słuszna, aczkolwiek dla mnie bolesna – chwila zawahania i leżałem na lodzie z obitym kolanem. Na szczęście skończyło się tylko na wielkim siniaku, który schodził dwa tygodnie. Zresztą nie był to jedyny mój upadek tamtego dnia.
Odwiedziła nas ekipa „Kuriera Akademickiego”, która postanowiła nakręcić materiał o nas do swojego programu. Podczas pozowanego ostatniego ujęcia kolega stojący za moimi plecami poślizgnął się i mnie podciął. Tym razem jednak zaliczyłem miękkie lądowanie, zaś mniej szczęścia miał winowajca. Choć oczywiście niechlubny klubowy rekord dwóch upadków na jednym treningu (a przecież upadki w naszym sporcie zdarzają się bardzo rzadko) trzymam od tamtej pory w garści.
Tydzień później w dwunastoosobowym składzie wybraliśmy się na jednodniowe zgrupowanie do Łodzi. W hali poćwiczyliśmy te aspekty gry, których nie mamy okazji ćwiczyć w Poznaniu – celność i siłę na długości całego toru czy też konkretne zagrania. Próbowaliśmy rozegrać mały skills challenge, jednak w trakcie koncepcja się nieco rozsypała. Korzystając z przerw zjedliśmy obiad, a także, dzieląc się na trzy drużyny, rozegraliśmy wewnętrzny mini-turniej.
Trafiłem, zresztą na własne życzenie, do drużyny z samymi niewiastami i nawet objąłem nad nimi dowodzenie. Nie wystarczyło to do wygrania całego turnieju, ale zajęliśmy zaszczytne drugie miejsce. Przy okazji okazało się, że moje przekonanie o konieczności grania na leadzie z pierwszych turniejów przerodziła się w chęć grania później. Moje kamienie nie dość że regularnie zaczęły dolatywać za linię spalonego, z czym w październiku był jeszcze kłopot, to coraz częściej lądowały za linią końcową. Po prostu umiłowałem granie wybić.
Miałem okazję wykorzystać tę sympatię w zmaganiach na turnieju Polish-Swiss Tournament w Łodzi 2 marca. Ponownie w roli skipa, tym razem w mikście 2+2. W kwestiach taktycznych mogłem liczyć na wsparcie najbardziej doświadczonego curlera w naszym klubie, Tomka, który był vice-skipem. Jeśli chodzi o wynik, to najwięcej powie nasz bilans – trzy przegrane na trzy rozegrane mecze, w tym ostatni, wewnątrzklubowy pojedynek drużyn poznańskich. Był to bowiem pierwszy turniej, w którym Poznański Klub Curlingowy wystawił dwie ekipy. Pomimo prowadzenia 4:0 po trzech endach, moja drużyna przegrała 4:5, a ostatni, decydujący kamień, zagrywany przez Tomka, skupił na sobie uwagę całej hali.
Przed nami kolejne treningi i kolejne występy na turniejach. Powoli jednak zaczynamy myśleć już o przyszłym sezonie i planujemy utworzenie stałych drużyn i nadanie im jakichś nazw. Jeśli macie pomysły, zwłaszcza kojarzące się ze stolicą Wielkopolski, piszcie do nas śmiało.