Curling został na lodzie

Niniejszy artykuł pojawił się 18 sierpnia 2010 roku z dzienniku Metro. Jego autorem jest Łukasz Jachimiak. W tym miejscu występuje jedynie jako kopia, ponieważ strona Metra już nie istnieje. Oryginalny artykuł dostępny jest jedynie na stronach Web Archive.

 

- Jako członek zarządu Polskiego Związku Curlingu obserwuję rzeczy, które trudno sobie wyobrazić - mówi nam Krzysztof Kowalski. - Przez kilku ludzi nasza dyscyplina jest w uśpieniu - skarży się Arkadiusz Detyniecki, prezes jednego z polskich klubów curlingowych. "Metro" postanowiło zbadać, co takiego dzieje się w rodzimym związku tej olimpijskiej dyscypliny sportu

Szef? Marek Jóźwik. Były lekkoatleta, obecnie dziennikarz Telewizji Polskiej. - Jestem jedną z osób, która od początku działa w ruchu curlingowym w Polsce. Pamiętam, jak zaczynaliśmy od zera. Kiedy w 2002 czy 2003 roku wpadliśmy na pomysł rzucania kamieni i machania szczotkami, uznaliśmy, że profesjonalny związek stworzymy tylko z pomocą kogoś, kto ma doświadczenie organizacyjne i sportowe. Znajomy znajomego wspomniał, że zna Marka Jóźwika. Marek komentował curling na olimpiadzie w Nagano w 1998 roku. I się zgodził - wspomina Detyniecki. Dziś prezes Media Curling Club Warszawa marzy o odwołaniu Jóźwika z funkcji prezesa związku.

Zwycięstwo albo śmierć

Przeciwnicy Jóźwika chcieli odwołać go z funkcji już rok temu. 1 lipca 2009 roku doprowadzili do nadzwyczajnego zjazdu sprawozdawczo-wyborczego, bo nie podobało im się, że związek tonie w długach, a pieniędzy i chęci jego szefom nie starcza nawet na organizację mistrzostw kraju. Niestety, kontrkandydat Jóźwika przegrał z nim stosunkiem głosów 8:9, a do zarządu weszło tylko dwóch ludzi z opozycji. - Bycie szefem związku olimpijskiej dyscypliny sportu daje splendor i zapewnia miejsce w zarządzie Polskiego Komitetu Olimpijskiego. To świetna droga do kariery działacza - mówi Kowalski, który jednak nie rezygnuje z walki. - Wybory zaplanowane na 22 października kluby muszą wygrać - mówi i szacuje, że dziś z 17 klubów działających w kraju już 10, a może nawet 11 jest przeciwnych Jóźwikowi. - Jeśli nie uda nam się wybrać nowego prezesa i zarządu, podam się do dymisji, bo nie wyobrażam sobie współpracy z ludźmi, którzy związkiem kierują obecnie - zapowiada Kowalski.

Dlaczego? Zarzutów jest mnóstwo. Kowalski: - Związek jest zadłużony, nie organizuje rozgrywek, twierdząc, że to nie należy do jego obowiązków. Za nic ma swój własny statut, ale proszę, żebyście podkreślili to, co najważniejsze - że PZC został zawieszony przez swego europejskiego zwierzchnika. Gdyby zawieszono Polski Związek Piłki Nożnej, czy nawet Polski Związek Rugby, w mediach byłoby o tym głośno. Nas nikt nie zauważa.

PZC został zawieszony ponieważ nie opłacił na czas składki członkowskiej do Europejskiej Federacji Curlingu. Termin wyznaczony przez ECF minął z ostatnim dniem kwietnia. Spóźnionym Polakom pozwolono wpłacić pieniądze do końca maja. PZC utrzymuje, że przelew został wykonany 31 maja, ale kwota nie została zaksięgowana na koncie do końca miesiąca. Dlaczego związek tak długo zwlekał z wpłatą? 1,6 tys. euro, a więc ok. 6,5 tys. zł to przecież niewiele w porównaniu z kwotą 450 tys. zł, jaką PZC otrzymał na tegoroczną działalność od ministerstwa sportu. - Pan Jóźwik długo powtarzał, że jeśli drużyna kobiet pojedzie na igrzyska olimpijskie do Soczi w 2014 roku, o naszej dyscyplinie zrobi się głośno. Realizacji tego planu poświęcił wszystko, przekreślił różne inne reprezentacje, a w końcu, przez swą nieudolność, zepsuł wszystko. Przez niego żadna z naszych drużyn nie zagra w grudniowych mistrzostwach Europy, a tylko dobry występ na nich daje kwalifikację do mistrzostw świata, które z kolei pełnią rolę eliminacji olimpijskich - tłumaczy Detyniecki.

Prezes MMC Warszawa twierdzi, że środowisko curlerów mogłoby jeszcze uratować sytuację, ale PZC przekreśla taką szansę. - Wielu z nas zna osobiście prezesa europejskiej federacji, moglibyśmy załatwić z nim wszystko polubownie. Ale nasi włodarze poszli z ECF na bezsensowną wojnę. Ta wojna musi skutkować porażką, bo Jóźwik i sekretarz generalny związku Andrzej Janowski chcą przed Trybunałem Arbitrażowym w Lozannie dowieść, że termin wnoszenia składek został przedłużony bezprawnie. Przecież oni sami z tego przepisu skorzystali. To kuriozum - złości się Detyniecki.

Szkodzą i milczą

Dlaczego PZC strzela sobie w stopę, chcieliśmy zapytać prezesa związku. W lipcu Jóźwik był zajęty relacjonowaniem dla TVP lekkoatletycznych mistrzostw Europy. Co robi teraz, trudno powiedzieć. W każdym razie na nasze telefony nie odpowiada. Milczy także telefon w sekretariacie PZC. A dyżurować przy nim powinni - tak przynajmniej wynika z informacji podanych na oficjalnej stronie internetowej związku - jedyni, etatowi pracownicy federacji - sekretarka i dyrektor sportowy, Mirosław Wodzyński.

Wodzyński to przyjaciel Jóźwika z czasów kariery sportowej. W latach 70. ubiegłego wieku obaj biegali na 110 m przez płotki. Dziś dzięki koledze Wodzyński ma ciepłą posadę wartą miesięcznie 5,5 tys. zł brutto. - Z jego funkcją wiążą się same problemy - mówi Kowalski. - On ma lekką rękę do wydawania publicznych pieniędzy. Przez niego związek boryka się z długami - dodaje.

Jak duże są te długi, oficjalnie nie wiadomo, bo szefostwo PZC takimi informacjami dzielić się nie chce. - Miesiąc temu dowiedziałem się, że 40 tys. złotych PZC musi oddać toruńskiej firmie, która w 2007 roku organizowała zgrupowanie kadry. Już ten jeden dług jest wyższy niż roczne dochody związku ze źródeł innych niż ministerstwo sportu, bo te wynoszą tylko 35 tys. złotych. A z pieniędzy ministerialnych takich zobowiązań spłacać nie wolno - tłumaczy Kowalski.

Te pieniądze każdy związek sportowy musi przeznaczać m.in. na starty zawodników w imprezach międzynarodowych. Tymczasem nasi curlerzy po Europie jeżdżą za własne oszczędności, a na zwroty z kasy PZC czekają miesiącami. - Sam byłem wierzycielem związku, więc wiem, jak to się odbywa. 8 tys. zł, które wydałem w 2008 roku, by wyjechać na mistrzostwa Europy do Szwecji, zwrócono mi dopiero po wielu awanturach - mówi Kowalski.

Życie zawodnikom PZC uprzykrza na róże sposoby. - W 2002 roku, kiedy jeszcze w kraju nie było sprzętu, Arek Detyniecki z kolegami ćwiczył w domu, a za kamień służył im zabawkowy żółw z doczepioną rączką - wspomina ze śmiechem Katarzyna Sadowska, culrerka z Warszawy. - Niestety, teraz jest podobnie. Po raz ostatni trenowałam w październiku. W stolicy przeciwnicy prezesa są przepędzani z Torwaru. Musimy jeździć do Torunia, a na to nie zawsze jest czas - opowiada Sadowska. - Przed zimą spróbujemy poszukać w mieście jakiegoś lodowiska, ale nie wiem, czy znajdziemy. Mamy przechlapane - dodaje Detyniecki.

Do 22 lipca kluby mogły pocieszać się myślą, że już wkrótce skończą się rządy Jóźwika i spółki. Ale tego dnia stało się coś, co mocno niepokoi opozycję. - Do 22 lipca zarząd składał się z dziewięciu osób. Dwie z nich od początku były przeciwnikami prezesa, a kiedy przeciw niemu zaczęły występować dwie kolejne, Jóźwik zwołał zarząd, wyciągnął z teczki kandydatury dwóch osób, poddał je pod głosowanie i na mocy wyników dołączył do składu zarządu. To pokazuje, że prezes wszelkie prawa ma za nic - mówi Kowalski.

Zgromadzoną wiedzą o wszystkich działaniach szefów PZC dzielimy się z ministerstwem sportu. - Przekazałem zebrane przez was informacje ludziom z odpowiedniego departamentu. Wygląda na to, że szefowie PZC naprawdę łamią statut. Już teraz mogę zapewnić, że wkrótce skierujemy do związku oficjalną kontrolę - obiecuje rzecznik resortu, Jakub Kwiatkowski.

- My już dawno szukaliśmy pomocy w ministerstwie i nam też obiecano kontrolę związku. Uważamy, że zaproponowany jesienny termin jest zbyt odległy - mówi Detyniecki. "Metro" też tak uważa. I wierzy, że pracownicy Adama Giersza podejmą interwencję dużo szybciej.